Moje książki : Mariusz

Moje książkiŻycie po skoku

 

Fragment książki " Życie po skoku"

 

 

Rodzicom, którzy mimo, że
zafundowałem im całe to piekło, walczyli
o mnie jak lwy i nigdy nie przestali kochać.
Rodzeństwu i Asi, która ułatwia mi życie
od pierwszego dnia pobytu w Domu
Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy
w Radomiu. Wszystkim pielęgniarkom
i pokojowym, którzy są dla mnie rodziną,
oraz całej byłej dyrekcji Domu.
Książkę dedykuję również wszystkim
przyjaciołom, którzy są ze mną na dobre
i na złe, a także wspaniałym kibicom Wisły
Kraków – ich wielkie serca wyciągnęły mnie
z kłopotów i dały mnóstwo radości.
Dziękuję wszystkim i dziękuję Bogu za to, że
dał mi siłę, abym mógł napisać Życie po skoku.

 

Skok


Ta jedna chwila wszystko zmieniła...
Ten cios od losu to ciężki nokaut.


„Brawura i brak wyobraźni” – wszyscy znają ten dziennikarski
frazes. Kwituje się nim głupie zabawy i pomysły,
które mają tragiczne konsekwencje. Te słowa są tak często
używane, że przestajemy rozumieć ich rzeczywiste znaczenie.
Moja opowieść próbuje je przywrócić. Tak, jestem
jednym z tych, o których słyszycie w wiadomościach:
młodym człowiekiem, który nie pomyślał o przyszłości,
bo ważne było tylko tu i teraz. To o takich jak ja mówi
się: „Zgubiła go młodzieńcza brawura i brak wyobraźni”.
Pochodzę z małej wioski, której mieszkańcy zajmują
się przede wszystkim uprawą warzyw. Pomagałem rodzicom
w prowadzeniu gospodarstwa i robiłem to samo co
nasi sąsiedzi: uprawiałem pomidory i paprykę, a potem
je sprzedawałem. Jeśli mieliście kiedyś własne gospodarstwo
lub choćby działkę, to wiecie, jaką radość sprawia
widok dojrzewających owoców i warzyw, które sami
wyhodowaliście. Człowiek czuje wtedy, że potrafi zrobić

coś dobrze, i docenia samego siebie. Ta praca dawała
mi szczęście i pozwalała cieszyć się życiem. Razem ze
mną i rodzicami w domu mieszkało młodsze rodzeństwo
– dwójka kochanych szkrabów: Jarek i Kasia. Starsze rodzeństwo
– Robert i Ania – pracowało za granicą.
Wszystko zmieniło się dzień po moich dwudziestych
pierwszych urodzinach – 16 sierpnia 1998 roku. Lato było
wtedy wyjątkowo gorące, a urodziny wyjątkowo nieudane
i bardzo nietrzeźwe. Obchodziłem je wraz z kumplem
Jarkiem i kilkoma znajomymi – niepotrzebnie i nieodpowiedzialnie
– na giełdzie warzywnej w Łodzi. Prawdziwa
impreza planowana była na niedzielny wieczór, ale jubilat
miał już na nią nie dotrzeć.
Po powrocie z giełdy, choć byłem niewyspany i zmęczony,
nie zdecydowałem się na odpoczynek. Zamiast tego
pojechałem szybko po moją dziewczynę, która mieszkała
kilka kilometrów dalej. Po drodze zabrałem jeszcze kumpla.
Było bardzo gorąco, więc postanowiliśmy całą paczką pojechać
nad wodę. Nie minęła nawet godzina, gdy byliśmy na
miejscu. Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, poczułem
coś dziwnego, jakby jakaś niewiarygodna siła przyciągała
mnie do wody. Jeszcze nigdy nie spieszyłem się tak bardzo,
żeby do niej skoczyć. Nie umiem tego wyjaśnić: ani
pośpiechu, ani swojego zachowania. Przecież wiedziałem,
jak tam jest płytko! Jeśli mam jakoś próbować to tłumaczyć,
mogę powiedzieć tylko jedno: przeznaczenie. Widocznie
tak musiało być, innej odpowiedzi znaleźć nie potrafi ę.
W pośpiechu rozebrałem się, wziąłem rozbieg... Wtedy
już wiedziałem, że robię źle i że nie spotka mnie nic
dobrego, ale nie mogłem się zatrzymać. Jeszcze przez
chwilę widziałem i słyszałem kolegę, który coś krzyczał.
Próbował mnie zatrzymać, ale mu się nie udało.
Najpierw bardzo lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram
oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego
nie potrafi ę nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie
mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku,
nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza:
brakuje powietrza, wzrok jest coraz słabszy, wreszcie
wszystko gaśnie. Czy są jakieś myśli? Jest pytanie: Boże,
czy to już koniec? W taki sposób mam odejść z tego świata?
Po chwili czuję coś, czego nie potrafi ę opisać: jestem
malutkim punkcikiem świecącym w ciemnościach, który
– niczym pocisk – mknie z ogromną prędkością. Nie
wiem, jak to jest, ale widzę siebie – wiem, że to ja! – jako
ten bardzo jasny punkt w mroku. Wokół mnie jest coś
pięknego, wyczuwam czyjąś obecność: jestem otoczony
potężną miłością, która nie pozwoli zrobić mi nic złego
i daje poczucie bezpieczeństwa. Ufam jej bezgranicznie,
otacza mnie jasność i miłość.
Przede wszystkim dzięki tej miłości wytrzymałem
wszystko, co przyszło potem. Tylko dzięki niej mogłem
pogodzić się z tym, że z młodego i silnego chłopaka stałem
się kimś bezradnym i zależnym od innych. Dzięki
niej mogłem nadać temu wszystkiemu sens: Bóg chciał,
żebym żył, i dał mi drugą szansę, ale jednocześnie ukazał
życie z innej strony. Jest ono znacznie trudniejsze, lecz
mam pewność, że nigdy nie będę samotny, bo ktoś tam
na mnie czeka.

Tuż po


Chcę wierzyć czasem, że to jest sen,
Że otworzę oczy i koszmar zniknie.


Pierwsze przebłyski: rozmazane obrazy, zniekształcone
głosy, ledwo rozpoznawalna twarz kolegi. Znów ciemność
i doprowadzające do szału – coraz głośniejsze – wycie
karetki. Najpierw z oddali, a potem jakby syrena była
w mojej głowie. Wydaje mi się, że już nie wytrzymam
tego hałasu, gdy nagle wszystko cichnie. Nie pamiętam
nic z tego, co działo się przez kilka kolejnych tygodni. Ponad
dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii trwała
walka o moje życie. Lekarze robili, co mogli, a rodzice
przeżywali jeden z najgorszych koszmarów.
Kiedy wreszcie otwarłem oczy, byłem sam. Nie umiałem
pozbierać myśli, nie było nikogo, kto mógłby mi
wytłumaczyć, co się stało. Tylko ja sam podłączony do
mnóstwa rurek, przewodów, kabli i kroplówek. Chciałem
uciec stamtąd jak najszybciej, ale nie mogłem nawet odrobinę
poruszyć głową. Nie czułem ani rąk, ani nóg. Nie
potrafi łem nawet krzyczeć. Boże, co się dzieje? Błagam,pomóż mi wstać i uciec stąd, błagam! Nie rozumiałem nic,
wszystko przerażało, a łzy – ze strachu i rozpaczy – płynęły
ciurkiem. Boże, gdzie jestem? Jeszcze nigdy nie byłem tak
wystraszony jak wtedy. Wydaje mi się, że każda komórka
mojego ciała wrzeszczała z przerażenia. Nikt oprócz mnie
nie mógł tego usłyszeć, a ja panicznie wołałem rodziców:
„Gdzie jesteście? Cierpię, bardzo się boję, a was nie ma!”.
Błagałem, choć sam ledwo byłem w stanie usłyszeć swój
szept: „Niech ktoś zabierze mnie do domu, do mamy”.
Leżałem bez ruchu, patrząc w sufi t, i czekałem, żeby
ktoś w końcu do mnie przyszedł. Wreszcie się doczekałem
– podeszła jakaś kobieta w zielonym fartuchu. Chciałem
ją zapytać, co ja tutaj robię, ale nie mogłem wydusić słowa.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że to przez rurkę,
która tkwi w ustach. Ubrana na zielono kobieta coś koło
mnie zrobiła, otarła łzy, powiedziała słowa, których nie
byłem w stanie zrozumieć, i odeszła. Nie uspokoiłem się.
Przeciwnie, wpadłem w jeszcze większą panikę. W głowie
gonitwa myśli (wszystkie złe!), co chwilę zasypiałem
i budziłem się.
Gdy za którymś razem ponownie otworzyłem oczy,
obok stała cała rodzina. Miałem mnóstwo pytań, ale brakowało
mi siły, aby się odezwać; byłem taki zmęczony.
Czekałem, aż oni coś powiedzą, ale milczeli. Cały czas
miałem gorączkę – siostra ocierała mi pot i robiła okłady
na czoło. W końcu zdobyłem się na to, by wyszeptać pytanie,
czy rozbiłem samochód. Wywnioskowałem bowiem,
że skoro jestem w szpitalu, to miałem wypadek, ale nie
pamiętam, jak do niego doszło. Siostra wyjaśniła mi wtedy,
że jestem tu z powodu skoku do wody. Początkowo nie
mogłem sobie nic przypomnieć, wspomnienia jednak zaczęły
stopniowo wracać. Im więcej ich było, tym trudniej
przychodziło powstrzymywanie się od płaczu.
Zdarzyło wam się kiedyś spać i zostać obudzonym
przez muchę, która chodzi po twarzy? Znacie to na
pewno: nieprzyjemne uczucie. Wystarczy jednak przebudzić
się i odgonić muchę ruchem ręki. Ale co zrobić,
gdy każda z rąk waży tonę i nie można ich podnieść? Gdy
jesteś podłączony do respiratora i nie możesz zawołać po
pomoc? Pamiętam te chwile, gdy uparta mucha siadała
mi na twarzy. Wchodziła wszędzie: do ucha, do nosa,
nawet do ust. Potem chodziło ich coraz więcej i więcej.
Wystarczy mały owad, aby doświadczyć, czym są prawdziwe
tortury.
Największym koszmarem były jednak nie muchy, ale
docierająca do mnie potworna świadomość tego, że jestem
sparaliżowany. Zaczynałem rozumieć, że nie mogę
wstać, nie mogę wyjść do toalety, nie mogę poruszyć się
nawet odrobinę. Cały czas chciało mi się pić i marzyłem
o zapaleniu papierosa. Byłem przekonany, że moje ubranie
jest w szafce obok łóżka, a do tego miałem pewność,
że w spodniach są fajki – bezskutecznie prosiłem, aby ktoś
mi je podał. Przy życiu trzymała mnie tylko nadzieja na
to, że uda mi się wreszcie zapalić wymarzonego papierosa.
W końcu wymyśliłem plan: któraś z pielęgniarek pomoże
mi wstać i zaprowadzi do kibelka, a tam – bez łasi! – sobie
zapalę. Gdy poprosiłem jedną z sióstr, aby zaprowadziła
mnie do ubikacji, bardzo się zdziwiła.

– A po co? – zapytała. – Sikasz do worka, kupę zrobiłeś
niedawno. Dopiero co cię myłyśmy.
Skamieniałem. Co ona mówi?! Jaki worek? Jaka kupa?
Co to za brednie? Wkurzyłem się: domyśliła się, że chcę
zapalić, i nagadała głupot, żeby mnie spławić. Sam nie byłem
chyba w stanie wierzyć w to, że rzeczywistość była
inna. Miny lekarzy i pielęgniarek oraz łzy rodziców i bliskich
mówiły jednak wszystko. Z każdą chwilą docierała do
mnie prawda i rosło poczucie grozy, które z niej wynikało.
Byłem bezradny i przegrany, nie przestawałem płakać. Za
każdym razem gdy zamykałem oczy, miałem nadzieję, że
już się nie obudzę. Niestety, za każdym razem budziłem się
i za każdym razem było coraz gorzej.

Na samym dnie


Ból. To było coś, co mnie nie opuszczało. Nie tylko
ten ból gdzieś w środku, ale ten najprawdziwszy, cielesny.
Najpierw był nieznośny i bezlitosny ból głowy, który
doprowadzał mnie do histerii. Na szczęście tomografi a
nic nie wykazała, a przyczyną okazał się nieprawidłowy
wyciąg usztywnienia kręgosłupa.
Gdy wreszcie w pełni odzyskałem przytomność i zrozumiałem
wszystko, postanowiłem być twardy (koniec
z płakaniem przy rodzinie!). Karmiono mnie przez sondę
wprowadzoną do żołądka przez nos. Coś okropnego! Najgorsza
była jej wymiana – nikomu nie życzę czegoś takiego,
prawdziwy koszmar. Jeden z lekarzy zapytał, czy chciałbym
się jej pozbyć i jeść sam. Twierdził, że jest tylko jedno maleńkie
„ale”: muszą założyć rurkę tracheotomijną, a wtedy
będę mógł normalnie jeść. Nie brzmiało to zachęcająco,
ale tak długo przekonywał i tak mnie skołował, że – mając
w pamięci potworności wymiany urządzenia, którymbyłem karmiony – zgodziłem się, choć tak naprawdę nie
wiedziałem, na co właściwie wyrażam zgodę.
Dowiedziałem się już na drugi dzień po operacji tracheotomii.
Boże, co za ból! Byłem na siebie wściekły, że
na to pozwoliłem. Popełniłem wielki błąd: powinienem
był jeszcze przez jakiś czas pomęczyć się z sondą i oddychaniem
za pomocą respiratora. Tracheotomia nie była
wtedy potrzebna – lekarz dmuchał na zimne, a konsekwencje
jego nadgorliwości ponosiłem ja. Niech to szlag!
Rurka tracheotomijna okazała się przekleństwem. Nie
mogłem przez nią spać. Wydzielina, która się pojawiła,
dusiła mnie i trzeba było ją odessać. Dusiła mnie jednak
cały czas, więc pielęgniarki były zdenerwowane, że w kółko
żądam odsysania.
Od tej chwili bałem się wszystkiego – najbardziej zaś
lekarzy. Ile razy podchodzili do mojego łóżka, tyle razy
oblewał mnie zimny pot. Bałem się, że znów wymyślą coś,
co mnie skrzywdzi. Niepokój i panikę starałem się pokonać
marzeniami: zaraz wyzdrowieję, wszystko będzie dobrze.
Dawało to chwilę wytchnienia, ale powrót ze świata
marzeń nie był łatwy. Odrobina siły i zapału, którą tam
zyskiwałem, szybko znikała. Tylko płacz mógł przynieść
ukojenie. Oczywiście, kiedy odwiedzili mnie koledzy,
udawałem twardziela: próbowałem się uśmiechać, nie
pokazywałem bezradności i przerażenia. Najgorzej było,
gdy zbierali się do wyjścia. Coś w środku krzyczało: Poczekajcie!
Zabierzcie mnie ze sobą, błagam!
Prawdziwa tortura: ja – kawał chłopa, który był silny,
zdrowy i radził sobie ze wszystkim – leżę w szpitalu, chodzą
po mnie muchy i nie potrafi ę ich odgonić. Zaczynałem
wariować i tracić zmysły, widziałem rzeczy, których
nie było. Kiedyś pielęgniarz zdjął mi z szyi kołnierz ortopedyczny
i położył go obok. Miałem się poczuć swobodniej,
ale kiedy spojrzałem w bok, przeraziłem się, bo
zamiast kołnierza zobaczyłem trupią czaszkę. W mojej
głowie bez przerwy leciał jakiś mroczny fi lm, często pytałem
o rzeczy, których nigdy nie było, a raz pomyliłem
pielęgniarkę z moją siostrą i z płaczem błagałem, żeby nie
odchodziła. To w dużej mierze wina morfi ny – bez niej
ból byłby jednak nie do wytrzymania.
Każdy dzień to nowe problemy i kłopoty. Okazało
się, że muszę pozostać z rurką tracheotomijną (miała
być na krótko, jest do dziś). Codziennie wysoka gorączka,
a do tego najgorsze – odleżyny. Słyszy się to słowo, ale
mało kto wie, co ono oznacza. Ja też nie miałem pojęcia,
o czym oni mówią. Jakie odleżyny? Co to w ogóle jest?
Zaczęło się od pięt, później były wszędzie: łydki, biodra,
kość ogonowa, nawet tył głowy. Co pół godziny byłem
obracany na drugi bok – jak to bolało! Mimo to odleżyny
stawały się coraz gorsze, większe i głębsze. Skok sprawił,
że mam zaburzony zmysł powonienia, zacząłem jednak
czuć wokół siebie dziwny i nieprzyjemny zapach. W końcu
zapytałem kogoś:
– Skąd ten okropny zapach?
– To twoje odleżyny.
Załamałem się. Chciałem natychmiast umrzeć i o to
bez przerwy modliłem się do Boga. Przez cały czas prosiłem
Go, żeby wreszcie pozwolił mi odejść. Przestałem sięodzywać zarówno do lekarzy, jak i do rodziny. Zamknięty
w swoim świecie, nie reagowałem nawet na ból. Uznałem
wtedy, że to jedyne rozwiązanie: nie robić nic, nie walczyć
i czekać z nadzieją na dzień wybawienia. Dziś widzę, że
była to wielka głupota, i nie potrafi ę wytłumaczyć, czemu
obraziłem się na tych, którzy za wszelką cenę chcieli mi
pomóc. Może szukałem winnych mojego nieszczęścia?
Ale przecież winna była tylko jedna osoba i codziennie
mogłem zobaczyć jej twarz w lustrze. Opieka nade mną
była wtedy zajęciem ekstremalnie trudnym. Bliscy przeżywali
to bardzo mocno i wciąż widziałem ich łzy. Po raz
pierwszy zobaczyłem, że płacze nawet mój tata – taki
twardziel!
Mijały kolejne dni. Od czasu do czasu zdarzyło mi
się uśmiechnąć czy porozmawiać. Po blisko trzech miesiącach
pobytu na oddziale intensywnej terapii zostałem
przewieziony do innego szpitala na oddział rehabilitacyjny.
Pierwszym etapem było wyleczenie odleżyn, które
sprawiały, że cały czas miałem gorączkę. Przekręcanie na
drugi bok bolało tak bardzo, że zaczynałem płakać już
wtedy, gdy do łóżka podchodzili ludzie, którzy mieli się
tym zająć. Dzień i noc, bez końca to samo: przewracanie,
odsysanie. Umysł gdzieś przed tym uciekał: wspomnienia
przeszłości, chaos myśli, bredzenie. Sam nie rozumiałem,
co się dzieje, i nie wiem, czy ponownie poradziłbym
sobie z czymś podobnym.
Mama była zła, że nie wykonuje się ze mną żadnych
ćwiczeń rehabilitacyjnych. Bez przerwy chodziła do
lekarzy i pytała o te ćwiczenia. Ci zaś odpowiadali, że
najpierw muszą podleczyć moje ogromne odleżyny, a rehabilitacja
w obecnym stanie może tylko zaszkodzić. Rodzina
z wielkim trudem przyjmowała taką argumentację.
Ja zaś byłem zadowolony, że nie muszę nic robić.
Trudno o gorsze podejście – to przecież od rehabilitacji
zależy dalsza sprawność. Mimo rozmów z psychologiem
i psychiatrą nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Totalnie ich olewałem, nic do mnie nie trafi ało,
a za główny cel postawiłem sobie robienie wszystkim
na przekór. Najbardziej okrutny byłem dla rodziców: za
każdym razem – świadomie! – sprawiałem im przykrość.
Skupiłem na nich całą złość i obarczyłem ich winą za to,
co mnie spotkało. Byli celem najwygodniejszym i bardzo
łatwym. Gdy tylko przyjeżdżali, zamieniałem się w podłego
drania i potrafi łem być bardzo nieprzyjemny. Mama
ze łzami w oczach pytała, czemu taki jestem, przecież nigdy
taki nie byłem. Odpowiadałem jej wtedy:
– No to już jestem.
Kiedy tylko wychodzili, zmieniałem się w dawnego
Mariusza, który przez całą noc płakał i przepraszał Boga
za swoje zachowanie. Obiecywałem, że jak przyjadą następnym
razem, to będę dobry i miły, ale nie potrafi łem.
Choć tak bardzo chciałem się do nich przytulić, wolałem
ranić – kiedy zaś odchodzili, chciałem błagać, żeby zostali.
Odleżyny były coraz większe i coraz mocniej je było
czuć. Lekarze skrzętnie ukrywali bezradność w ich leczeniu,
ale widziałem, że wciąż szukają nowych sposobów.
Nie ułatwiałem sprawy: na złość wszystkim nie piłem lub
próbowałem się zagłodzić.

Czas mijał, a ja wpadłem na szalony pomysł. Ubzdurałem
sobie, że jeśli zacznę ćwiczyć i jeść, to nabiorę
sił na tyle, że będę mógł usiąść na wózku, co ułatwi mi
popełnienie samobójstwa. Głodówka nie była bowiem
wyjściem – karmili kroplówkami i straszyli sondą przez
nos. Od tego momentu zmieniło się moje zachowanie: na
porannym obchodzie (z wielkimi oporami) powiedziałem,
że chcę zacząć ćwiczyć, i poprosiłem o pionizację (to
najlepsza droga do tego, by usiąść na wózku). Personel
nie krył zdziwienia, a ja byłem zdeterminowany. Niesamowite,
że tak kretyński cel jak samobójstwo może dodać
człowiekowi tyle sił! Nie mogłem jednak znieść swojego
życia i pragnąłem tylko tego, by móc usiąść na wózku
i wjechać nim prosto pod pędzący samochód. Zacząłem
ćwiczyć jak szalony. Lekarze i rodzina nie mogli uwierzyć
w moją przemianę. Cztery miesiące nic, a tu nagle coś
takiego! Początkowo nikt nie pytał o przyczyny, w końcu
pytania musiały się jednak pojawić. Nie pamiętam dokładnie
swoich odpowiedzi, ale były to jakieś kłamstwa.
Na rezultaty nie czekałem długo: z dnia na dzień było
lepiej, coraz więcej robiłem sam i zaczęło mi się to bardzo
podobać. Pewniej poruszałem rękoma i głową, zdjęli
mi nawet kołnierz z szyi – co to była za ulga! Chciałem
ćwiczyć więcej i więcej, poprosiłem lekarzy o dodatkową
rehabilitację. Zgodzili się bez wahania. To naprawdę działało:
byłem coraz silniejszy i sprawniejszy, a już po miesiącu
ostrej rehabilitacji chciałem usiąść na wózek. I stało
się, posadzili mnie. Na krótko, ale zawsze coś – szalony
plan był na dobrej drodze do realizacji. Tylko o tym myślałem
bez przerwy, każdej nocy obsesyjnie układałem
nowe scenariusze samobójczej śmierci... Wybawienie
było coraz bliżej. Wreszcie zniknie to cholerne bezustanne
odsysanie i nieodłączne wymioty.
Ćwiczenia szły pełną parą i nagle – nie wiem skąd i dlaczego
– pojawiły się poty. Tak silne, że czasem kilka razy
dziennie musieli zmieniać mi koszulkę. To było dobijające:
w ciągu paru minut świeże ubranie było już przemoczone.
Sprzyjało to pogłębieniu stanów histerycznych – nie mogłem
opanować ani płaczu, ani nerwów. Jakby tego było
mało, zaczęły mi wypadać włosy: były wszędzie. Mimo
to ćwiczyłem uparcie i z całych sił, a odleżyny zaczęły się
goić błyskawicznie. Rodzice kupili mi materac przeciwodleżynowy
i specjalne plastry, które okazały się bardzo
skuteczne. Z tygodnia na tydzień siedziałem coraz dłużej
na wózku, zacząłem się nawet samodzielnie poruszać po
kilka metrów. Czułem z tego powodu wielką radość i – to
dziwne – ale byłem dumny sam z siebie. Którejś nocy dopuściłem
do siebie nową myśl: a może jednak spróbować?
Może nie warto się zabijać? Miałem mętlik w głowie, bo
coraz więcej było chwil, które mnie cieszyły, i coraz mniej
podobał mi się pomysł z odebraniem sobie życia.
Dobrze, że nie byłem wówczas świadom tego, że całą
jego resztę spędzę na wózku. Myślałem, że będzie to tylko
kolejny (przejściowy!) etap, który uda mi się przetrzymać.
Gdybym już wtedy wiedział, że jestem skazany na wózek,
chyba bym się nie pozbierał – niewiedza jest czasem bardzo
pomocna. Tymczasem byłem szczęśliwy, bo udało mi
się samodzielnie zjeść jabłko! A skoro poradziłem sobiez jabłkiem, to poradzę sobie też z kanapką i z obiadem.
I dalej: skoro poradzę sobie z całym menu, to wyzdrowieję
do końca i wreszcie będzie tak jak przed skokiem!
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić
cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych
postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje.
Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by
zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego,
co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem
jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się:
– Kiedy wreszcie zacznę chodzić?
Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina.
Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające
odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości,
ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie
byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można
leżeć w łóżku?
Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego
posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym
poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku.
Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę
jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie
mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie,
jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie
było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału,
tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie
mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie,
a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać,
jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo
chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety,
mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali
mi pytania w stylu: „Po ilu czopkach się wypróżniasz?
Co ile dni?”. W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać
tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem
jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału
i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy
wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto
w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć,
a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie
własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom
nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie
do kroplówki.
Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę
mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę
z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty
laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę
i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz?
Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafi łem znaleźć
odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany,
psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek
nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego
dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że
skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.

 

Komantarze

copyright © 2013 www.mariuszrokicki.pl

Rokicki Mariusz Ul. Wyścigowa 16 m1, 26-600 Radom

projekt i wykonanie: www.zaginionestudio.pl